Praktycy idei, czyli o Wspólnocie w Wójtówce
Maja Dobiasz-Krysiak, miesięcznik Dzikie Życie, wrzesień 2017.
Wójtówka to niewielka, leśna wieś koło Lądka-Zdroju. Trochę to cud natury, trochę koniec świata. Mieszkają tu Mossakowscy, rodzina wyjątkowa. Kiedy więc Czytelniczka mojej książki o kulturze antropozoficznej1 zadzwoniła przekonując, że powinnam tam pojechać i zobaczyć „z jak doskonałymi wynikami działają”, trudno było mi odmówić.
Do Wójtówki prowadzi czerwony szlak turystyczny z Lądka-Zdroju. Mapa wskazuje, że idzie się tam nie dłużej niż pół godziny przez niewysokie góry Konik i Mozel. Wieś malutka, mieszka tu niewiele ponad sześćdziesiąt osób. Przy drodze stoi wiata turystyczna. Na niej tabliczka „Ekomuzeum Wójtówka” i opisane „eko eksponaty”: kapliczka, krzyż, stanowisko bociana czarnego, źródło Aleksandry i siedziba Stowarzyszenia „Wspólnota w Wójtówce” zajmująca Stary Młyn i Dom Janowy. Kiedy do nich trafiłam był letni wieczór, a wszyscy mieszkańcy podekscytowani oglądali w telewizji mecz Polska – Szwajcaria. Usiedliśmy więc z boku na tarasie. Siwobrody Jacek, jego żona Ola i ich córka Dominika. Ta rodzona.
Wspólnota
Jacek Mossakowski liczy plasterki szynki i układa je na talerzyku. Wspólnota ma swoje rytuały. Iza zjada zawsze trzy kanapki na kolację, Gołąbeczce trzeba zdjąć skórkę z chleba i pokroić kanapkę w kostkę, a Teresa jest uzależniona od herbaty, więc trzeba uważać. Tatko, jak mówią na Jacka, po kolacji otwiera pudełko z lekami. Podaje mu je Zdzisiek albo Gośka – ktoś z samodzielnych. A tatko wkłada tabletki do kieliszków i rozdaje siedzącym przy stołach. Bo stoły są dwa. Przy jednym – obserwatorium, siedzą Mossakowscy, najmłodsza, piętnastoletnia Ola i osoby, które przy posiłkach potrzebują pomocy. Przy drugim inni członkowie wspólnoty – Dagmara, Piotr, Bogdan, Magda… Wspólnota w Wójtówce to miejsce gdzie dorosłe osoby niepełnosprawne intelektualnie, które z różnych powodów pozbawione są opieki krewnych, mieszkają i pracują we wspólnym gospodarstwie pod opieką rodziny Mossakowskich.
Spomiędzy gór Konik i Mozel wypływa źródło Aleksandry, które wybija naprzeciwko Starego Młyna. Nazwane jest na cześć mamy Mossakowskiej i ozdobione ceramiczną rzeźbą boginki, którą zrobili mieszkańcy w swojej pracowni ceramicznej. Mają tam piec, farby, formy. Na pięterku jest nawet galeria ich prac. Robią miski, wazony, a także całkiem niezłe obrazy. Pracują w glinie kilka razy w tygodniu, ćwiczą małą motorykę, zręczność rąk. Ćwiczą regularnie, bo rytm to podstawa. Rytm daje poczucie bezpieczeństwa, stabilności. Tak jak rodzina.
Mama Aleksandra, patronka źródełka, nie ma temperamentu nimfy. To wulkan energii, która ogarnia cały dom. Mama zarządza – Estera jest jeszcze chora i powinna leżeć w łóżku, Zdzisiek ma przynieść ziemniaki z piwnicy. Z Teresą (tą od herbaty) ma wyjątkowy kontakt. Bo Teresa jest z nimi od dawna. Tak jak świętej pamięci Mietek. On był tym jednym z pierwszych, którzy przyjechali do Wójtówki z Domu Opieki. Był tam wyjątkowy dyrektor. Postępowy, zaprzyjaźniony. Rozumiał, że dorośli niepełnosprawni nie mogą wciąż robić rękodzieła, plastelinek, wydmuszek na Wielkanoc. Muszą widzieć w swojej pracy praktyczny sens i cel. Tak jest w gospodarstwie. Trzeba nakarmić krowy, bo inaczej będą głodne. Trzeba dać kurom rozgniecione skorupki, bo inaczej zniosą jajka, które się łatwiej zbiją. Sensownie i codziennie. Wytypował więc kilka osób „do usamodzielnienia” i wysłał do Wójtówki. To było ze 25 lat temu. Ola i Jacek gubią się w kronikach. Zamieszkali i żyją we wspólnocie. Wiedzieli jednak, że w końcu ktoś odejdzie. Kilka lat temu Mietek jako pierwszy opuścił Wspólnotę w Wójtówce, bo z zespołem Downa nie żyje się długo. Ale można żyć fajnie, jak się „zespół dobrze prowadzi”.
Czas poszukiwań
Najpierw była idea. Jacek był we Wrocławiu w harcerstwie, w drużynie z niepełnosprawnymi – „Nieprzetartym szlaku”, więc praca z nimi nie była mu obca. No i idea życia we wspólnocie nie dawała mu spokoju. A to był czas poszukiwań. Na pierwszych dwóch stronach wywiadu to słowo pada sześć razy. Pierwszym tchnieniem byli hipisi, ale to się jakoś nie przyjęło. Potem pokolenie rock’n’rolla. W połowie lat osiemdziesiątych powstały towarzystwa psychologiczne, różdżkarskie. Sporo było takich, co jeździli różdżką nad kotletem, żeby sprawdzić, czy jest zdrowy. Lub takich, co ostrzyli żyletki w piramidkach. Trzeba było z tym ostrożnie. Jacek ziemię kupił w 1981 r., tuż przed stanem wojennym. Chciał prowadzić ekologiczne gospodarstwo, choć to się tak jeszcze nie nazywało. I jeździł, szukał. Dowiadywał się rzeczy dziwnych. To słowo pada na pierwszej stronie wywiadu trzy razy. Trafił na kurs do Juliana Osetka, propagatora biodynamiki w Polsce. I akurat na jednym z kursów, przy obiedzie było wolne miejsce obok gleboznawcy, Mieczysława Górnego, człowieka rozsądnego. To było miejsce dla Jacka. A potem był pierwszy kurs biodynamiki w Domu Chłopa w Warszawie. I tak to się zaczęło.
Jacek przeniósł się na wieś jeszcze w stanie wojennym. Wszystko stanęło na głowie. Wszędzie kartki. Dużo osób wyjeżdżało na wieś, bo tu przecież zawsze będzie co jeść. Wszyscy w okolicy hodowali owce, Jacek też. Ale nagle, w ramach pomocy międzynarodowej Polska dostała całe mnóstwo baraniny z Nowej Zelandii. Bo stan wojenny. Znów wszystko stanęło na głowie. I przestało się opłacać. Nie kupowano już skór. Kożuchy przestały być modne.
Sens
Wtedy pojawiła się Ola, zdawała właśnie maturę. Też szukała. Przez znajomych biodynamików poznali ludzi z Zachodu, którzy przyjeżdżali do Polski. Mieli pionierskie zacięcie. Namawiali ich, żeby jechali do Norwegii, zobaczyć jak działają gospodarstwa biodynamiczne i Camphille. Jacek i Ola nie do końca rozumieli. To jakieś zakony? Że wspólnota agrarna, że z ludźmi niepełnosprawnymi – to wiedzieli. Ola pojechała na trzy miesiące. Po pierwszym tygodniu chciała wracać. Koszmarny język, specyficzny klimat, specyficzni ludzie. Po trzech miesiącach wróciła z zaproszeniem na rok i z nowymi przyjaźniami. Najważniejsza okazała się przyjaźń z „dziadkami” – starszym małżeństwem Amerykanów mieszkających w Norwegii. Byli doświadczeni w zakładaniu wspólnot. Postanowili przyjechać do Polski i stali się mentorami Oli i Jacka. W jednej z rozmów „dziadek” Iwan powiedział Jackowi, że wszystko tu u nich wygląda fajnie, przewija się dużo ludzi, otwarty dom, twórcza atmosfera. Ale nie ma przewodniej idei, która to spina. A bez idei, to wszystko wcześniej czy później kiepsko wygląda. Zaczęli więc szukać w antropozofii.
Gospodarstwa biodynamiczne i wspólnoty Camphill to inicjatywy wyrastające z antropozoficznej filozofii Rudolfa Steinera zakładającej, że człowiek może osiągnąć szczyt rozwoju duchowego poprzez odpowiedni styl życia. Stąd antropozoficzna medytacja, ale też medycyna, rolnictwo, sztuka, edukacja, ekonomia czy opieka nad niepełnosprawnymi. Antropozofia to nie religia – to idea nadająca życiu sens. Aby ją zrozumieć, warto sięgnąć do kultury przełomu XIX i XX wieku i dziedzictwa niemieckiego romantyzmu – podstawowego klucza interpretacyjnego dla tego typu zjawisk z niemieckiego kręgu kulturowego. Co ciekawe antropozofia głosi duchową równość ludzi wszystkich narodowości, religii, ras i kultur, stała się więc popularna w całym zachodnim świecie, również w przedwojennej Polsce. Po piętnującym indywidualną inicjatywę i duchowość okresie PRL, zaczęła powracać wraz z modą na New Age. Pionierzy antropozofii przyjeżdżali do Polski, uznając ten rolniczy, nienaznaczony kapitalizmem kraj za dobre miejsce, do rozwoju rolnictwa biodynamicznego. Wójtówka nadawała się świetnie, bo Dolny Śląsk to przedwojenny niemiecki Vaterland, i jeszcze kolebka ruchu Camphill, którego założycielem był dr Karl Koenig pracujący przed wojną w ośrodku dla dzieci Pilgramshein, Żółkiewce pod Strzegomiem.
Rytm
Dziś Wspólnota zajmuje dwa domy. W Starym Młynie mieszkają samodzielni członkowie wspólnoty, którzy sami się ubierają i myją. Każdy ma swój pokój, urządzony tak, jak chce. Samodzielni mają poważniejsze obowiązki. Na przykład Gośka, która chwali się, że po niej niepełnosprawności nie widać, kocha zwierzęta więc opiekuje psami, krowami, kozami. Ale nie tylko ona, Zdzisiek też wstaje co rano do krów. Domem opiekuje się Dominika, najstarsza córka Mossakowskich, studentka rolnictwa. Obok domu pracownia ceramiczna z galerią na stryszku, kurnik, obora, zagroda dla kóz. Był też duży ogród, ale podmywały go wiosenne powodzie. Teraz jest mały ogród, na wzgórku, otoczony elektrycznym pastuchem, żeby kozy nie weszły w szkodę. No i jest staw, a w stawie pstrągi.
Krętą ścieżką obok stawu idzie się do Domu Janowego. Tu mieszkają Mossakowscy i ci mniej samodzielni, którym trzeba pomagać w codziennych obowiązkach. Oni też mają swoje zadania. Pomagają w kuchni, w ogródku, sprzątają obejście. Nikt nie jest bezczynny. Bo jak się człowiek nudzi, to go nosi, rozpiera energia. Też seksualna. O to wszyscy pytają. Ale u nich, odpukać, kłopotów z tym nie ma. Są za to inne. Bo jak mówi Jacek, to nie z niepełnosprawnością jest trudno żyć. Trudno jest żyć w patologii. A tu trafiają ludzie o różnych biografiach. I przez pierwsze miesiące nieraz trzeba wyciągać schowane pod łóżkiem „skarby”. Bo przecież jak można ukraść coś, co jest wspólne?
Życie we wspólnocie ma swój rytm, swój obieg. Rytmicznie pulsuje też gospodarstwo, bo na tym polega biodynamika. Rośliny rosną na nawozie zwierząt, które te rośliny jedzą. Jest zamknięty obieg wody, nie ma pestycydów. Są za to spotkania wspólnoty na święta – Wielkanoc, Boże Narodzenie. Ale też z bardziej antropozoficznych okazji, jak choćby na Święto Janowe. Wtedy palą ogniska, siadają w kręgu i czytają na głos wykłady Koeniga czy Steinera. „Po co? Oni i tak nic nie zrozumieją?!” – mówią ludzie. Ale Mossakowscy traktują członków wspólnoty poważnie. Wykład jest dla wspólnoty, więc słuchają go razem.
Idee a zasady
Na początku Ola i Jacek nie byli jeszcze antropozoficznie zorientowani. Krążyła gdzieś może jedna odbita na powielaczu książka Steinera. Ale argument Iwana o przewodniej idei trafił do starego harcerza Jacka. W Krakowie odbywał się akurat festiwal sztuki IDRIART organizowany przez skrzypka Mihę Pugacznika i polski Teatr STU. Taki antropozoficzny Peace Corps. Antropozofowie z Zachodu przyjeżdżali do krajów bloku wschodniego, bo tutejsi nie mogli swobodnie podróżować. Organizowali tańce, spektakle, koncerty, medytacje, a nawet antropozoficzną mszę w katedrze na Wawelu2.
Mossakowscy i ich mentorzy postanowili iść za ciosem i zrobić antropozoficzny zlot w Wójtówce. Poznali środowisko. Dowiedzieli się, że na Warmii, w Małopolsce i w Wielkopolsce antropozofowie z Zachodu również zakładają swoje inicjatywy. Pomagali Polakom w budowaniu domów, przysyłali pieniądze i produkty z Niemiec. Takie antropozoficzne Paczki Solidarności. Nawet nie było tam polskiej herbaty, wszystko niemieckie. Żadna z tych wspólnot już nie istnieje. Przekręt? Wszystko działało, gdy odbywało się nieformalnie. Antropozofowie dążyli do legalizacji, ale nagle okazało się, że polskie prawo nie pozwala na rejestrację antropozoficznych organizacji społecznych. Albo NGO-sy, albo działalność gospodarcza.
W Wójtówce jednak spróbowali. W 1989 roku zaczęli zakładać organizację pozarządową, zebrali 14 osób, wszystkich jako tako antropozoficznie zorientowanych znajomych z całej Polski. Piętnasty był prawnik. Udało się. Stowarzyszenie Antropozoficzna Wspólnota Camphill w Wójtówce. Funkcjonująca wedle fundamentalnego prawa społecznego Karla Koeniga: owoce własnej pracy należy przekazać współtowarzyszom wspólnoty, a potrzeby człowieka mają być zaspokojone wysiłkiem całej wspólnoty. Praca, bezpieczeństwo akceptacja, a nie wyniki finansowe. Jak w rodzinie. Czyli wszystko na jedno konto, a potem każdemu wedle potrzeb. Uspołecznili gospodarstwo. Sprowadzili pierwszych wychowanków. I zaczęło się.
Obcy we wsi
Nazwa – niezrozumiała. Antropologicze, apotropaiczne… robiono z nią wszystko, a każdą fakturę trzeba było opisać. W latach 90. pojawiło się hasło „sekta”. Obok osiedlili się antropozofowie z Anglii, w tym kapłanka Społeczności Chrześcijan, która wybudowała w domu kaplicę. Zdziwieni robotnicy roznieśli niepokojące wieści po okolicy. Mówiono też, że Mossakowscy to chyba Mormoni, bo Jacek sam, a wokół tylko baby. No i do tego niepełnosprawni. Niedaleko ze szpitala psychiatrycznego uciekł pacjent i narozrabiał, a u Mossakowskich nie wiadomo kto to – narkomani, wariaci, mordercy, gwałciciele? Wtedy podjęli decyzję, że wykreślają „antropozoficzna” z nazwy. Mają to w statucie, ale nie chcą wzbudzać kontrowersji. Poza tym w 1992 r. urodziło im się pierwsze dziecko, mieli wychowanków, krowy, gospodarstwo i zaczęli wypadać z obiegu. Polscy antropozofowie filozofowali, medytowali. Oni działali, byli blisko ziemi. Młodzi ludzie przyjeżdżali u nich szukać duchowych tajemnic, a oni im kazali plewić grządki.
Ale to nie był koniec.
Po 20 latach prowadzenia wspólnoty upomniało się o nich jednak prawo. Urząd Wojewódzki uznał, że prowadzą nielegalny Dom Pomocy Społecznej, a składki członkowskie to de facto płatności za usługi opiekuńcze. Interweniowali wszędzie, zatrudniali prawników, wsparł ich poseł Sławomir Piechota sam poruszający się na wózku, wsparł Rzecznik Praw Obywatelskich, „Gazeta Wyborcza”, wszyscy znajomi, rodzice podopiecznych. Aż w końcu cofnięto decyzję administracyjną. Są uratowani, jednak ponieśli straty. Zwolnili niemal wszystkich pracowników, sami zostali wolontariuszami. Chcą być transparentni. Prowadzą pełną księgowość. Starają się o granty, jednak na razie bezskutecznie.
Zwykłe życie
Rozmawiając o tym, jemy wspólną kolację. Rzodkiewki są pikantne, aromatyczne, prosto z pola. Ser, który Ola robi ze swojskiego mleka, rozpływa się w ustach. Czy to zasługa zbiorów w odpowiedniej fazie księżyca? Biodynamicznych preparatów – napełnionych krowim nawozem rogów zakopanych gdzieś w ogrodzie? Tej autarkicznej gospodarki w zamkniętym obiegu? A jaka jest tajemna receptura dżemu porzeczkowego? Żelfix. „Wszystkie dżemy robimy na Żelfixie, a mleko pasteryzujemy. Preparaty biodynamiczne… no nie mamy na to czasu, jak czasem ktoś z Zachodu przyjeżdża, to coś tam robi. A kozy chyba sprzedamy”. Zgroza! Do tego ta wędlina, a przecież powinno być wegetariańsko, no i ten mecz w telewizji…
Zwykłe życie weryfikuje wzniosłe idee. Ale właśnie to, w jaki sposób ludzie modyfikują założenia i naginają zasady jest kulturotwórcze, swoiste, nie do podrobienia. Działalność na własnych, specyficznych warunkach, stanowi o ich niepowtarzalnym charakterze i świadczy o ich osobistej sprawczości i oryginalności. Oddolnie, poza odgórnymi prawidłami i zasadami. Gdy wyjeżdżałam z Wójtówki, byłam przekonana, że najważniejsza nie jest idea, ale to, jak się ją praktykuje.
Maja Dobiasz-Krysiak
Maja Dobiasz-Krysiak – antropolożka kultury, etnografka. Autorka książki „Antropozoficzna cywilizacja uzdrowienia. Mit, utopia, rzeczywistość” (Wydawnictwo Naukowe Katedra, Gdańsk 2014), opartej na badaniach etnograficznych wśród polskich antropozofów. W 2019 r. obroniła pracę doktorską o edukacji alternatywnej w Polsce po 1989 roku w Instytucie Kultury Polskiej UW.
1. Wyrastająca z filozofii Rudolfa Steinera alternatywna kultura rozkwitająca w dwudziestoleciu międzywojennym, przede wszystkim w Niemczech i Szwajcarii, ale też w Europie Środkowo-Wschodniej. Ze względu na swój duchowy egalitaryzm i internacjonalizm, Towarzystwa Antropozoficzne zostały rozwiązane podczas II Wojny Światowej, a w krajach socjalistycznych zakazane były do czasów przełomu demokratycznego. Od połowy lat 80. nastąpił ponowny rozwój ruchu w naszym kraju, głównie za sprawą wyrastających z antropozofii rolnictwa biodynamicznego i pedagogiki waldorfskiej. Wspólnoty „Camphill”, takie jak ta w Wójtówce, czerpią z antropozoficznej wiedzy o duchowym rozwoju człowieka niepełnosprawnego intelektualnie.
2. Z antropozofii wyrasta związek religijny Społeczność Chrześcijan, którego członkowie zbierają się na nabożeństwa zwane poświęceniem człowieka. Podczas IDRIARTU zorganizowano jedno z nich na Wawelu.