Światło świata

Owen Barfield, „Światło świata”. Wykład wygłoszony w Domu Rudolfa Steinera, 1953 Dodatek do  Ruchu Antropozoficznego 31.2 (luty 1954): s. 1-10. Intermediarius: B.S., ilustracja: Arild Rosenkrantz

Temat wraz z prośbą o wykład, jako jeden z cyklu: „Rudolf Steiner i chrześcijaństwo”, zaproponował mi Cecil Harwood

Kiedy człowiek, wykonując swoją mechaniczną funkcję, składa jakąś konstrukcję, robi to dodając jedną część do drugiej, tak, że leżą one obok siebie w przestrzeni, a całość składa się ze wszystkich części razem wziętych. Ale kiedy natura konstruuje, kieruje się inną zasadą – zasadą, do której musi dążyć również człowiek, kiedy funkcjonuje nie jako mechanik, ale jako artysta lub poeta.

W strukturze organicznej okaże się, że części przenikają się i niejako wyrażają się wzajemnie w charakterystyczny sposób, i że często pojedyncza część wydaje się być jednocześnie całością lub potencjalnie całością. Jest to zasada strukturalna, którą na wszystkich poziomach, od najwyższego do najniższego, Antropozofia ukazuje nam jako obecną w samym wszechświecie.

Wiemy, na przykład, że substancja nawet świata fizycznego składa się przede wszystkim, nie z jakiegoś ekstrapolowanego systemu atomów, jąder, kwantów czy prawdopodobieństw, ale z ogromnej liczby istot duchowych i relacji między nimi. Jest to równie prawdziwe w odniesieniu do wewnętrznego świata świadomości.

Antropozofia przyjmuje nomenklaturę Dionizego Areopagity i mówi o trzech Hierarchiach takich Istot: o pierwszej hierarchii, składającej się z Tronów, Cherubinów i Serafinów; o drugiej hierarchii, składającej się również z trzech różnych porządków lub rang Istot, dla których zwykle używamy greckich nazw: Kyriotetes, Dynamis, Exusiai, oraz o trzeciej i najniższej hierarchii Archai, Archaniołów i Aniołów. A już na tym wywyższonym poziomie, znajdujemy to jeszcze wyżej, na poziomie samej Boskiej Trójcy, gdzie, jak to jest tak dokładnie powiedziane w atanazjańskim wyznaniu wiary: „Ojciec jest Bogiem, Syn jest Bogiem i Duch Święty jest Bogiem. A jednak nie są oni trzema Bogami, lecz jednym Bogiem”. Z jednej bowiem strony myślimy o całej pierwszej lub najwyższej hierarchii – to znaczy o całej trójcy hierarchii, które ona zawiera – jako o hierarchii, w której szczególnie objawia się zasada Ojca; o drugiej hierarchii jako o hierarchii Syna, a o trzeciej hierarchii jako o hierarchii Ducha Świętego. Ale z drugiej strony, znajdujemy również Ojca, Syna i Ducha manifestujących się wewnątrz każdej hierarchii. Na przykład, w pierwszej hierarchii Trony  niosą wolę Ojca, podczas gdy Serafiny wyrażają Syna, a Cherubiny Ducha Świętego. Tak samo jest z drugą, a także z trzecią hierarchią, której pole działania to bardziej wewnętrzny świat świadomości człowieka. Tutaj to Archai, czyli Duchy Czasu, są przedstawicielami Ojca.

Można tak to ująć, ale można też powiedzieć, że poprzez Archai cała pierwsza hierarchia wchodzi w trzecią i w niej działa. Albo raczej, że może to zrobić, ponieważ jeśli chodzi o trzecią hierarchię, wiele zależy od aktywności i wolnych wyborów samego człowieka.

Wynika z tego również, że w każdej hierarchii otrzymujemy jeden porządek istot, który nie tylko wyraża Osobę Trójcy Świętej, ale wyraża ją w sposób szczególnie uwydatniony. Trony są nie tylko Istotami Ojca, ale są Istotami Ojca w ramach hierarchii Ojca. Tak samo Exusiai wyrażają Syna w ramach hierarchii Syna, a Aniołowie Ducha w ramach hierarchii Ducha.

Jeśli teraz, z tego krótkiego spojrzenia na strukturę samego świata duchowego, zejdziemy do człowieka żyjącego na ziemi, znajdziemy podobną hierarchiczną lub organiczną relację pomiędzy czterema zasadami, z których się składa – i taką, która wymaga podobnej ruchliwości myśli lub wyobraźni, aby ją zrozumieć. Mówimy o człowieku, że składa się z czterech zasad: fizycznej, eterycznej, astralnej i Ego. I tutaj również stwierdzamy, że nie tylko mamy te cztery zasady, tak jak to było, przede wszystkim i w ich własnym zakresie; ale także, jeśli ograniczymy naszą uwagę tylko do jednej z nich, znajdziemy wszystkie cztery w drugorzędny sposób, przejawiające się, odzwierciedlone, reprezentowane – jak chcesz – w tej jednej. W ciele fizycznym, na przykład, znajdziemy zasadę Ego reprezentowaną – gdzie? W krwi. W ten sam sposób wykrywamy ciało astralne, eteryczne i ciało fizyczne jako obecne w szczególny sposób w nerwach i zmysłach, w systemie gruczołowym i w kościach.

 I tak samo jest z eterycznym. Tutaj mówię raczej eteryczne niż „eteryczne ciało”, ponieważ, chociaż człowiek z pewnością posiada ciało eteryczne, to jednak to ciało nie jest odizolowane od reszty eterycznego – i elementarnego – świata w taki sam sposób, w jaki ciało fizyczne jest odizolowane od otaczającego go świata fizycznego. W czterech eterach, o których Rudolf Steiner tak wiele powiedział, znajdujemy ponownie cztery zasady, z których składa się człowiek. Znajdujemy fizyczną, eteryczną, astralną i ego odpowiednio w eterze ciepła, eterze światła, eterze chemicznym lub dźwiękowym i eterze życia.

Tutaj znowu, w przypadku eteru światła, mamy ten szczególny nacisk na zasadę w obrębie jej własnej zasady. Eter światła jest eterycznym w eterycznym. Nie wnikając w to, jak dalece możliwe jest nazwanie jakiejkolwiek części światła fizyczną, przypuszczam, że nie jesteśmy daleko na manowcach, jeśli pomyślimy o tym świetle słonecznym, które wpada do nas przez nasze oczy, kiedy budzimy się rano, jako o swego rodzaju bramie, przez którą nasza świadomość może wejść w doświadczenie świata eterycznego – jeśli pomyślimy o świetle jako, powiedzmy, eterycznym par excellence. I właśnie dlatego zaczynam od rozważenia naszego doświadczenia światła z tego punktu widzenia, od rozważenia naszego doświadczenia eterycznego kosmosu.

Musimy jednak odróżnić doświadczenie eteryczne od wyobrażeń, które możemy sobie wyrobić na temat eteru, zanim zdobędziemy jakiekolwiek doświadczenie. Te wyobrażenia mogą być – w moim przypadku z pewnością były – nie do końca wyobrażeniami o eterze, a jedynie wyobrażeniami o efektach działania eteru w fizyce. Dobrze pamiętam, że czytałem o ciele eterycznym w książce Rudolfa Steinera Teozofia i stamtąd zaczerpnąłem ideę „sił formujących”, z których się ono składa i które utrzymują żywe ciała fizyczne roślin, zwierząt i ludzi przed rozpadem jak martwe ciała. Myślałem o rosnących roślinach i, w sposób niezauważalny, w moim umyśle uformował się obraz pewnego rodzaju pęcznienia, siły rozszerzającej lub nadmuchującej – coś w rodzaju tego, co dzieje się, gdy nadmuchuje się oponę rowerową!

To naprawdę pozostało ze mną przez lata i często byłem bardzo zaniepokojony różnymi aluzjami do eterycznego w innych kontekstach – wykładach i tak dalej – które nie wydawały się z tym zgodne. Szczególnie, gdy mówiono mi, że siły eteryczne działają do wewnątrz z peryferii. To zdawało się sugerować, że moje poprzednie wyobrażenie zawierało przeciwieństwo prawdy, i że naprawdę powinienem myśleć nie o ekspansji od wewnątrz, ale raczej o rodzaju zasysania od zewnątrz. Ale oczywiście nie było to bliższe prawdy; ponieważ w rzeczywistości cały czas myślałem nie o siłach eterycznych, ale o siłach fizycznych.

Jest to rzeczywiście bardzo trudne dla umysłów – wyćwiczonych, jak nasze w większości przypadków, by zakładać, że nie ma nic pomiędzy siłą fizyczną na jednym biegunie, a abstrakcyjną ideą na drugim – by nauczyć się wyobrażać sobie, lub uświadomić sobie w doświadczeniu, coś, co jest siłą, a jednak nie jest siłą fizyczną; coś, czego wpływ jest do wewnątrz z peryferii, a nie na zewnątrz z centrum; a jednak co działa na to centrum ekspansywnie, a nie kurczowo. Kiedy jednak pokonamy tę przeszkodę, przynajmniej w pewnym stopniu; kiedy zaczniemy, w pewien niewyraźny sposób, uświadamiać sobie eteryczność jako eteryczność, wtedy zaczniemy posuwać się naprzód w kierunku nowego i bardziej intymnego związku ze światem roślin. Zaczyna się, na przykład, odczuwać, jak rodzaj czułości we własnym sercu, nieskończoną delikatność i czułość, która unosi się wokół rosnącego punktu najpospolitszego chwastu. A w tym samym czasie, lub może być to później – dochodzi do tego, że zaczyna się odczuwać nowy, znów intymny, związek z samym światłem. Zaczyna się dostrzegać, czy raczej odczuwać, że samo światło – to światło słoneczne, które dociera do nas poprzez zmysły – jest eteryczne i że eteryczność jest rodzajem światła.

I to jest bardzo głęboko poruszające doświadczenie. O wiele głębsze niż zwykła obserwacja. To sięga do korzeni naszej istoty, jak oddech samego życia. Zaczynamy odczuwać, że światło jest nie tylko na zewnątrz w przestrzeni, ale także wewnątrz nas samych. W rzeczy samej, z pewnością zdarzą się sytuacje, kiedy przez krótkie okresy będziemy świadomi nie tylko tego, że widzimy lub czujemy światło, ale także, że nim oddychamy. Wdychania go i wydychania, ale przede wszystkim wdychania.

Tylko o wiele bardziej intymny rodzaj oddychania, tak że poczujemy, że jesteśmy w świetle, nie tylko tak, jak nasze ciała są w wodzie, kiedy pływają, nie tylko tak, jak są w powietrzu, którym oddychamy, ale raczej jak w angielskim wyrażeniu mówiącym, że ludzie są zakochani („in love”). Gdyby trzeba było znaleźć jedno słowo, którym można by podsumować bardziej subiektywne doświadczenie aspektu, o którym mówię, jest tylko jedno słowo, którego można by użyć, a mianowicie – radość. Ten rodzaj radości, który widzimy w promieniach słońca tańczących na wodzie. Głębokie strumienie czystej radości, które zacierają, póki trwają, wszelki niepokój, wszelki smutek, wszelkie rozważania o karmie, a nawet wszelkie wspomnienia o takich rzeczach. Radość tak podnosząca na duchu i, jeśli mogę użyć tego słowa, tak gruntowna, że niezależnie od tego, jak krótko trwa, pozostawi po sobie trwałe skutki. Może ona rzeczywiście w pewnym stopniu wpłynąć na całą osobowość – z oddźwiękiem nawet w sferze zdrowia fizycznego.

Może ona przynieść nowy i bardziej intymny kontakt z siłami wzrostu i dojrzewania w nas, tak że znajdziemy w sobie nową siłę do podtrzymywania naszych ciężarów i nową energię do obmyślania naszych zadań i ich realizacji. Jednym słowem, może to prowadzić do czegoś, co być może można by określić, bez przesady, jako – odmłodzenie.

Przypuśćmy, że pod wpływem tego nowego i radosnego światła percepcji w nas, zdecydujemy się zwrócić naszą uwagę na niektóre z wielkich pism przeszłości; może to być któryś z mistyków – lub może to być sam Nowy Testament. Jakiego rodzaju doświadczenie będziemy mieli? Będziemy czytać opis Rudolfa Steinera, z wykładów w Kassel na temat Ewangelii św. Jana, dotyczący tego, jak krew spłynęła z krzyża na Golgocie – było to coś więcej niż tylko fizyczne wydarzenie. Jak wtedy nastąpiła zmiana w aurze samej Ziemi, tak, że ze zwykłej planety, zwykłego odbiornika światła ze Słońca, zaczęła sama emitować światło. „Ziemia zaczęła świecić – mówi – „najpierw astralnie i była widoczna tylko dla widzących, ale w przyszłych wiekach światło astralne stanie się światłem fizycznym i ziemia będzie ciałem świetlistym – ciałem słonecznym”. I teraz możemy odczuć, że coś się wydarzyło, jak pęknięcie twardej skórki nasienia przez nowe życie, które się w nim budzi; jak gdyby kamień został odsunięty, nie tylko z grobu naszego własnego, ograniczonego zmysłami myślenia, ale z całego historycznego rozwoju chrześcijaństwa. I będziemy odczuwać pewnego rodzaju zdumienie, gdy zastanowimy się nad ponurą i posępną rzeczą, jaką uczyniono z chrześcijaństwa – być może przez całe wyznanie protestanckie, ale z pewnością przez wszelkiego rodzaju wąskie, ewangeliczne sekty, które wyrosły na Zachodzie w ciągu ostatnich dwóch lub trzech stuleci. Będziemy odczuwać to zdumienie, gdy będziemy czytać, na przykład, w Ewangelii św. Jana, pewne wypowiedzi Syna Człowieczego, takie jak: „Ja przyszedłem, abyście mieli życie, i abyście je mieli w obfitości”, albo: „Te słowa powiedziałem do was, aby radość moja w was pozostała, a radość wasza była pełna”. Przede wszystkim możemy odczuć, że teraz rozumiemy w nowy i triumfalny sposób te uroczyste słowa Chrystusa: „JA JESTEM ŚWIATŁOŚCIĄ ŚWIATA”.

Te brzemienne słowa „światłość świata” zostały wypowiedziane przez Chrystusa Jezusa trzykrotnie, z czego dwa razy zapisane u św. Jana i jeden raz u św. Mateusza. Rudolf Steiner często podkreślał, że Ewangelie nie zostały skomponowane czy ułożone w sposób przypadkowy. Jeśli chcemy pogłębić nasze zrozumienie jakiegoś wydarzenia lub wypowiedzi, musimy zawsze zwracać uwagę na to, w którym miejscu narracji zostały one zapisane: co było przed, a co po danym wydarzeniu lub wypowiedzi.

Ósmy rozdział Ewangelii św. Jana rozpoczyna się przyjściem Chrystusa do świątyni wczesnym rankiem – po święcie Tabernakulum, które obchodzono przy zapalonych świecach. Opisane zostaje, jak podczas gdy Jezus nauczał tłumy, faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę, która właśnie została przyłapana na cudzołóstwie – „na gorącym uczynku”, jak chętnie podkreślali jej oskarżyciele. Narracja o tym spotkaniu jest zbyt często przytaczana, by trzeba było ją tutaj powtarzać. W tej chwili chcę jedynie zwrócić uwagę na fakt, że bezpośrednio po opisaniu tego zdarzenia – zaraz po ostatnich słowach Jezusa skierowanych do kobiety (tych słowach, które są cytowane raczej rzadziej niż inne): „Idź i nie grzesz więcej” – już w następnym wersecie pojawia się to znamienne zdanie:

„Wtedy Jezus znowu przemówił do nich, mówiąc: Ja jestem światłością świata; kto idzie za mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia”.

W późniejszym sporze z faryzeuszami Chrystus bardzo często nawiązuje do Ojca. Na przykład wszystkie sądy moralne odsyła do Ojca:

„Nikogo nie osądzam. A jednak, jeśli osądzam, mój osąd jest prawdziwy; bo nie jestem sam, ale Ja i Ojciec, który mnie posłał”.

I On rozwija ten argument w sposób, który na pierwszy rzut oka wydaje się dziwny, a nawet daleko idący. Według Prawa Mojżeszowego, świadectwo dwóch świadków jest prawdziwe; dlatego Jego, Chrystusa, wyrok jest prawdziwy – jest prawdziwy, ponieważ jest to wyrok nie jednego, ale dwóch, Jego samego i Ojca.

Jeśli pamiętamy o tych słowach i wielu, wielu innych fragmentach Ewangelii św. Jana, w których Chrystus nieustannie odróżnia siebie od Ojca, odnosi wszelką władzę i autorytet do Ojca, podkreśla swoje posłuszeństwo Ojcu, jako komuś odrębnemu od siebie; i jeżeli obok nich umieścimy inne, bardzo różne wypowiedzi, takie jak: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” lub Jego odpowiedź w rozdziale 14, do Filipa, kiedy Filip mówi do Niego: „Panie, pokaż nam Ojca!” a jeśli dużo i głęboko nad nimi rozmyślamy, możemy mieć nadzieję, że zbliżymy się trochę bliżej do jednej z wielkich tajemnic, które Ewangelia św. Jana stara się nam objawić. Drugą tajemnicą jest tajemnica światła – i obie są ze sobą najściślej powiązane. Dlatego zanim powrócę do światła, chcę powiedzieć trochę więcej o Istocie Ojca, jak czytamy o Nim w Ewangelii św. Jana.

Powiedziałem, że było tam wiele, wiele innych fragmentów; i rzeczywiście, słowa „Ojciec” powtarzają się tak często w całej Ewangelii, że wydają się rozbrzmiewać na jej stronach, jak nuta gongu uderzana raz po raz i dochodząca do naszych uszu poprzez wszystkie inne dźwięki. W początkowej części Ewangelii Jezus mówi więcej o tym, że zstąpił od Ojca, że został posłany przez Ojca, że wykonuje dzieła Ojca i tak dalej. Pod koniec jednak zaczyna mówić o tym, że idzie do Ojca i wtedy właśnie Jego uczniowie nie rozumieją Go.

Rudolf Steiner mówił o tym niepowodzeniu i wskazał, że nie zrozumieli oni, że kiedy Chrystus mówił o Ojcu, to tak naprawdę mówił… o czym? O śmierci. Kiedy On powiedział: „Ja wyszedłem od Ojca i przychodzę na świat”, to naprawdę było tak, jakby powiedział: „Wyszedłem ze śmierci, to znaczy ze śmierci w jej prawdziwej postaci, z Życia-Ojca”. Dopiero potem dotarło do Jego uczniów, „że świat, tak jak ich otacza, jest zewnętrznym wyrazem Ojca i że najbardziej znacząca cecha zewnętrznego świata, jego największa maya lub iluzja, jest w równym stopniu wyrazem Ojca; że śmierć jest imieniem Ojca”.

To są zaskakujące słowa; ale wierzę, że istnieje droga, wzdłuż której możemy spróbować wniknąć nieco w ich znaczenie. Zwykłe świadome doświadczenie żywej istoty, to znaczy istoty w tym świecie mai, zawsze ma dwie strony, wewnętrzną i zewnętrzną. Bez względu na to, czego jestem świadomy, czy są to domy i drzewa, czy są to tylko wspomnienia, czy jest to samo światło, światło fizyczne lub eteryczne, zawsze istnieje dualność, dualność subiektywno-obiektywna, którą oznacza słowo „z”. Po zewnętrznej stronie jest to, czego jestem świadomy, a po wewnętrznej stronie to, co we mnie jest świadome. Nigdy w żadnym momencie nie mogę być świadomy tego, co jest we mnie najbardziej wewnętrzne, co w rzeczywistości „robi świadomość bycia świadomym”. Jeśli mówię, że jestem tego świadomy, to oszukuję sam siebie – ponieważ z konieczności zakładam jeszcze bardziej wewnętrzne wnętrze, a mianowicie „ja”, które to mówi. W rzeczywistości mamy do czynienia z tym, co filozofowie nazywają „nieskończonym regresem”.          

Ale tam, gdzie filozofowie mówią o nieskończonym regresie, my mówimy o astralu i ego, o Boskich Hierarchiach i o Ojcu w nas. Zakładamy bowiem, że poza zwykłym doświadczeniem, jakie jest dziś udziałem istot ludzkich, możliwy jest jeszcze inny rodzaj doświadczenia. Sądzimy, że ta część nas, która jest świadoma, w odróżnieniu od części, których jesteśmy świadomi – nie jest tylko rodzajem fantomowego podmiotu gramatycznego zdania „jestem świadomy…”, ale Istotą w świecie Istot. I właśnie ten świat nazywamy światem astralnym, a na dalszym etapie – światem duchowym. Tak więc trudność nadal pozostaje, ale przestała być tylko logiczna, a stała się straszna. Z tego, co powiedziałem, wynika bowiem, że przeniknięcie do astralu jest przekształceniem tego, co ze swej natury jest wewnętrzne – co dla zwykłego doświadczenia jest w istocie samą wewnętrznością – w zewnętrzne; w coś w rodzaju środowiska. Wiąże się to – używając bardzo dosadnego i być może dość obraźliwego wyrażenia – czymś w rodzaju wywrócenia na zewnątrz.

Ci, którzy przeczytali wiele z tego, co Rudolf Steiner napisał i powiedział o życiu człowieka pomiędzy śmiercią a nowymi narodzinami, wiedzą, że właśnie w takich kategoriach często opisuje on doświadczenie zmarłych. Mówi on, że podczas gdy na ziemi odczuwamy siebie jako patrzących z centrum na peryferia, po śmierci jest odwrotnie. Odczuwamy peryferia jako nas samych i patrzymy do środka, do centrum. To właśnie centrum jest teraz „środowiskiem”. Jest to prawie niewyobrażalne; a jest niewyobrażalne, ponieważ jest to doświadczenie nie żywych, lecz umarłych.

Ta przerwa między doświadczeniem charakterystycznym dla żywych a doświadczeniem charakterystycznym dla umarłych – z gwałtownością, ostrością, goryczą, które się z tym wiążą – nie leży między tym, co fizyczne, a tym, co eteryczne. Leży ono między eterycznym a astralnym. Fizyczny i eteryczny są, oba razem, naszym zewnętrznym światem. Astral i ego to świat wewnętrzny.

Jeśli więc człowiek, który przeniknął do pewnego stopnia do świata eterycznego, tej bezdźwięcznej sfery przeplatających się, ciągle zmieniających się form – świata radosnego światła, ale świata bezdźwięcznego (i bezbarwnego) – chciałby pójść dalej i przeniknąć do sfery, gdzie Boskie Słowo jest nie tylko widziane, ale i słyszane – czyli do świata astralnego – co musiałby zrobić? Musiałby najpierw umrzeć! Albo musiałby umrzeć w zwykłym fizycznym sensie, albo musiałby przejść przez doświadczenie bardzo bliskie śmierci, na drodze inicjacji. W ten czy inny sposób musiałby dokonać wielkiego skoku w ciemność. Musiałby przekroczyć Próg.

Ważne jest, aby zdać sobie z tego sprawę. Nie dlatego, że przeniknięcie do eterycznego widzenia czy doświadczenia jest nieistotne. Wręcz przeciwnie, stanowi ono w naszym wieku przede wszystkim prawdziwe zwycięstwo nad Arymanem i jako takie jest powodem do bezwarunkowej radości. Być może od tego zależy cała przyszłość nauki. Ale jest również bardzo ważne, aby zdać sobie sprawę z jego ograniczeń. Ponieważ, jeśli sprawy potoczyłyby się w takim porządku, w jakim przypuszczam (a nie jest to w żadnym wypadku nieuniknione); jeśli najpierw zdobyliśmy, lub być może otrzymaliśmy przez to „naturalne jasnowidzenie”, które Rudolf Steiner przepowiedział dla wielu w drugiej połowie tego wieku, pewną miarę widzenia eterycznego, i jeśli następnie staramy się postępować poza nią, bez dokonania tego nagłego zerwania, tego odwrócenia całego naszego podejścia do życia, będziemy jedynie oszukiwać samych siebie. Nigdy tak naprawdę nie poznamy świata astralnego. Będziemy co najwyżej znali efekty astralu w eterze – to znaczy w eterze chemicznym lub dźwiękowym; tak jak mogliśmy wcześniej rozpoznawać efekty eteryczności w fizyczności, nie znając tak naprawdę samej eteryczności; to znaczy bez rzeczywistego doświadczania tego w naszych własnych eterycznych sercach – lub gruczołach.

Ta dwoistość, o której mówiłem, ten straszliwy kontrast między światem wewnętrznym i zewnętrznym, oprócz tego, że kryje w sobie tajemnicę Ojca i śmierci, ma bardzo wiele wspólnego z tajemnicą światła i tajemnicą słońca. Albowiem to właśnie przez słońce zostało to stopniowo urzeczywistnione. Przeczytaj kilka pierwszych wykładów drugiego Kursu o Ewangelii św. Jana, a uświadomisz sobie, jak początkowe słowa: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo (…). W nim było życie, a życie było światłością ludzi” – przenoszą nas w odległą przeszłość, przed oddzieleniem się słońca od ziemi, przed „Lemurią”. Istniało wtedy tylko to, co z naszego punktu widzenia, gdybyśmy mogli nagle przenieść się w przeszłość, odczuwalibyśmy jako wewnętrzny świat; a „życie”, które było w Słowie, nie było organicznym, fizycznym i eterycznym życiem, które dziś kontemplujemy jako życie (raczej kontemplujemy niż doświadczamy) – ale „życiem, które znamy tylko jako śmierć, lub (by użyć wyrażenia Rudolfa Steinera, które niedawno cytowałem) było „Ojcem Życia”. A kiedy światło po raz pierwszy zaczęło świecić jako manifestacja tego życia, tego życia duchowego, nie było to zewnętrzne światło słoneczne, jakie znamy. Dlatego w Księdze Rodzaju zapisano, że stworzenie światła miało miejsce przed stworzeniem słońca i księżyca – co, jeśli potraktować to powierzchownie, jest nonsensem.

Wykłady, do których ostatnio się odnosimy, zawierają opis tego, że światło, tak jak je widzimy, zaczęło się dopiero długo po oddzieleniu Słońca, kiedy światło słoneczne, jako zjawisko zewnętrzne, zaczęło być niewyraźnie postrzegane przez człowieka poprzez mgły Atlantydy. W ten sposób to, co wewnętrzne, stało się najpierw zewnętrzne; jak życie stało się światłem ludzi. Był to również początek postrzegania zmysłów w sposób podobny do dzisiejszego. Ale nawet wtedy, dopiero po dłuższym czasie, postrzeganie zmysłów i kontrast pomiędzy zewnętrznym i wewnętrznym, który one zapośredniczają, stały się ostre i jasne, tak jak są teraz. W innym miejscu dr Steiner opisał, jak w długim okresie naszego własnego post-atlantydzkiego cyklu wieków, doświadczenie człowieka związane ze słońcem uległo dalszym zmianom. Najpierw, jak widzieliśmy, zostało ono zmienione z doświadczenia wewnętrznego na doświadczenie odbierane przez zmysły. Ale od tego czasu stopniowo zmieniało się z bezpośredniego doświadczenia Boskości w postrzeganiu zmysłowym w doświadczenie zwykłego postrzegania zmysłowego. Starożytni Persowie, powiedział on, postrzegali słońce jako boskiego Nosiciela światła; Starożytni Egipcjanie jako boskiego Nosiciela życia; Grecy otrzymali słońce – mówię słońce, ale w ich przypadku była to raczej cała otaczająca sfera wypełnionego słońcem eteru – jako doświadczenie duszy; odczuwali je jako boskiego Nosiciela miłości. To znaczy, oczywiście, ta afrodyzjańska miłość, która jest potencją życia organicznego w jego drodze przez duszę. Grecy, jak powiedział, odczuwali słońce jako boskiego Nosiciela Erosa. Dla człowieka naszych czasów zostało pozostawione odczuwanie go jako fizycznego rodziciela, organicznego życia.

Przejdźmy teraz do drugiego przypadku w Ewangelii św. Jana, gdzie pojawiają się słowa „światło świata”. Jest to na początku dziewiątego rozdziału. Jezus widzi człowieka, który urodził się niewidomy. Jego uczniowie pytają Go, czy jest to odpłata za grzechy samego człowieka, czy za grzechy jego rodziców, a Jezus odpowiada: „Ani jedno, ani drugie – stało się to po to, aby się w nim objawiły dzieła Boże”. I teraz znowu pojawia się pięć krótkich, zdumiewających słów. On bowiem kontynuuje: „Dopóki jestem na świecie, jestem światłością świata”. Następnie On ulepił glinę, mieszając ślinę z ziemią, i tą gliną pomazał oczy niewidomego; i powiedział mu, aby poszedł i obmył się w sadzawce Siloam; a on poszedł i obmył się, a wtedy jego wzrok został przywrócony.

Nie mogę w pełni opisać tego cudu, ale każdy, kto uważnie go przeanalizuje – wraz z wydarzeniami i wypowiedziami, które po nim następują – zauważy kilka rzeczy. Zauważy na przykład, że pierwszymi słowami, jakie niewidomy wypowiedział po uzdrowieniu, są słowa „Ja jestem”. Zauważy, że pisarz wykracza poza swoje możliwości, aby przetłumaczyć hebrajskie imię SILOAM, które według niego oznacza „wysłany”, było to wyraźnie źródło wody wysłane z ziemi; i zaznaczy słowa Chrystusa do Faryzeuszy, kiedy oni spierają się z Nim po tym cudzie:

„Na sąd przyszedłem na ten świat, aby ci, co nie widzą, widzieli, a ci, co widzą, stali się ślepymi”.

I wtedy być może zapyta sam siebie: Co naprawdę miał na myśli Chrystus w tych słowach: „Aby się w Nim objawiły dzieła Boże”? Pamiętając, że jednym z pierwszych „dzieł Bożych” było stworzenie światła; pamiętając, że krima, słowo użyte w angielskim „judgment”(osąd), ma raczej znaczenie „charakterystyczny” lub „dyskryminacyjny” niż potępiania. Sam uważam, że zarówno sam cud, jak i relacja Ewangelisty o nim, wraz ze słowami, które po nim następują, mają na celu przede wszystkim podkreślenie różnicy między zewnętrznym światłem świata a wewnętrznym: między zewnętrznym światłem słońca a światłem wewnętrznym, które jest wysyłane z prapoczątku lub źródła w samym człowieku, tak jak zostało wysłane na początku przez Ojca – który również wypowiedział słowa JA JESTEM, a czyniąc to, objawił swoje najświętsze imię.

Przypuszczam, że prawdziwym pytaniem jest, jak poważnie zamierzamy traktować te rzeczy. Tylko, że nasze najprawdziwsze i najgłębsze intencje nie zawsze są tymi, które są nam najlepiej znane. Może się nawet zdarzyć, że najpierw dowiadujemy się o naszych intencjach nie z wewnątrz, lecz z zewnątrz – z rzeczy, które nam się przydarzają. Światło nie jest bowiem jedyną rzeczą, która została w tajemniczy sposób uzewnętrzniona – zamieniona z podmiotu w przedmiot. Jeśli naprawdę akceptujemy doktrynę karmy, musimy również wierzyć, że rzeczy, które nam się przytrafiają, pozornie przypadkowo, nie są tylko przypadkami – nie są nawet tak naprawdę zewnętrzne w stosunku do nas – ale w rzeczywistości są częścią nas, w podobny sposób, jak odwiedzające nas owady są częścią kwiatu, który zapładniają. I to przekonanie może stać się czymś więcej niż tylko przekonaniem: może zacząć być realizowane jako pozytywne doświadczenie, właśnie wtedy, gdy to inne doświadczenie, które zawiera w sobie gorycz śmierci – doświadczenie Progu – nie powiem, zbliża się do nas, ale przynajmniej pojawia się na horyzoncie. I ten intymny związek między życiem wewnętrznym a wydarzeniem zewnętrznym jest czymś, co, jak się przekonamy, możemy zdecydowanie wspierać i pielęgnować poprzez medytację.

Na całym świecie są dziś setki tysięcy – a może powinienem powiedzieć miliony – ludzi, którym dzieją się rzeczy bardzo, bardzo gorzkie. Nie mam na myśli tylko przemocy i fizycznego niedostatku, które są poza doświadczeniem większości z nas tutaj. Istnieją inne sposoby, w których dusza świadomości musi stawić czoła napaściom świata. Wiem na przykład, że są ludzie w tym Ruchu, którzy czują, że właśnie dotarli do kresu swoich możliwości; którzy naprawdę nie wiedzą, w którą stronę się zwrócić; dla których życie wydaje się być jedną długą serią pozornie bezsensownych frustracji; ludzie, dla których w największych głębiach ich dusz – życie naprawdę nosi, w ten czy inny sposób, maskę czegoś w rodzaju żywej śmierci. Nie mam kwalifikacji, aby wypowiadać słowa emocjonalnej pociechy. Czuję się jednak zmuszony do zacytowania jednego krótkiego, suchego – może nawet surowego – zdania Rudolfa Steinera. Brzmi ono następująco: „Niezbędnym warunkiem wtajemniczenia jest to, abyśmy nie chcieli, aby było inaczej”. Jest to zdanie krótkie, ale wymagające długiej refleksji.

Nie mam zamiaru, cytując je, zachęcać kogoś, kto odczuwa rozpacz, aby wywnioskował z tego, że jest bardzo ważną osobą, dla której inicjacja jest tuż tuż za rogiem. Ale wszystkie uciski wiążą się z pewnym rodzajem umierania; i nie chodzi o to, czy kolejna, czy następne trzy, cztery lub pięć z naszych licznych śmierci będzie śmiercią fizyczną, czy też śmiercią inicjacyjną przeżywaną w ciele – ale o wewnętrzną postawę, jaką stopniowo uczymy się przyjmować wobec śmierci. Chrystus, dokonując Tajemnicy Golgoty, otworzył drogę wtajemniczenia dla wszystkich, którzy Go prawdziwie szukają. Również śmierć fizyczna jest przekroczeniem progu, jeśli jesteśmy na nią przygotowani; i rzeczywiście przekraczamy go każdej nocy, gdy kładziemy się spać. A jednak od naszego stosunku do niej, od siły, którą rozwinęliśmy lub nie rozwinęliśmy, zależy, czy rzeczywiście ją przekroczymy, czy też tylko zaśniemy.

W starym konflikcie pomiędzy tymi, którzy przedstawiają chrześcijaństwo jako religię smutku i przygnębienia, która mówi nam tylko, że ten świat jest doliną łez i że jest absolutnie konieczne, aby być nieszczęśliwym teraz, ponieważ jest to jedyny sposób, aby być szczęśliwym później – a tymi, którzy przedstawiają je jako religię przede wszystkim pociechy i radości – moja własna sympatia jest po stronie tych drugich. Trzeba jednak przyznać, że w Ewangelii jest wiele fragmentów, które dość trudno jest nam ominąć. Weźmy na przykład przypowieść o Bogaczu i Łazarzu. (Łk 16:19-31) Kończy się ona tym, że Bogacz jest w piekle, a Łazarz w niebie. Jednak nigdzie nie ma nawet wzmianki o tym, że Łazarz był w jakikolwiek sposób lepszym lub bardziej kochającym człowiekiem niż Bogacz – jedynie, jak wyraźnie stwierdza Abraham, że był bardziej nędzny. Albo weźmy Błogosławieństwa, tak jak je zapisano w Ewangelii św. Mateusza i św. Łukasza. Ogólne wrażenie jest dość bezkompromisowe. Błogosławieni, którzy się smucą! Błogosławieni, którzy teraz łakną… Błogosławieni jesteście, gdy ludzie będą was nienawidzić… Błogosławieni, którzy teraz płaczecie, albowiem będziecie się śmiać! I tak dalej, aż do ostatecznej kulminacji w straszliwym Dziewiątym Błogosławieństwie: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie będą wam urągać i prześladować was, i mówić wszystko złe przeciwko wam, fałszywie, z mego powodu; albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie!”.

Co mamy zrobić z tymi bardzo jasnymi słowami? Czy mamy po prostu udawać, że ich nie ma? Zignorować je i wybrać inne, które nam się bardziej podobają? Zastanówmy się raczej, że zaraz po tych Błogosławieństwach, tak jak są one podane w Ewangelii św. Mateusza, dochodzimy do trzeciej z trzech wypowiedzi Chrystusa dotyczących Światłości Świata. I wtedy być może zrozumiemy, do kogo i w jakim kryzysie są one skierowane.

Po pierwsze, pozwolę sobie krótko przypomnieć dwa pozostałe. Pierwszy z nich nastąpił bezpośrednio po zdarzeniu z oskarżoną kobietą. Ona właśnie popełniła cudzołóstwo. Dlatego też w swojej duszy wiedziała coś – a w tamtych czasach, w Palestynie, wśród gapiów musiało być z pewnością wielu z hellenizowanych Żydów, którzy coś wiedzieli – o sile treści Erosa, czyli światła przynoszącego radość. I tu należy zatrzymać się na chwilę i zadać pytanie, które w naszej szczególnej fazie społeczeństwa stało się raczej niewygodne ezoterycznie. Dlaczego cudzołóstwo jest zakazane przez siódme przykazanie? Dekalog nie jest bowiem, jak to zręcznie wmówiono człowiekowi naszych czasów, przypadkowo zachowaną listą prymitywnych tabu plemiennych. Wręcz przeciwnie, jest on ramą, szkicem – raczej projektem – dobrowolnej współpracy człowieka z Pierwszą, Drugą i Trzecią Hierarchią w ich odwiecznej pracy konstruowania ludzkiego Ego z boskich materiałów.

Kiedy popełniamy cudzołóstwo, usiłując wyrwać sobie chwałę światła niosącego Erosa, poddajemy świadome ego, które normalnie kontroluje nasze działania, nieświadomym siłom Ojca, prokreacji w fizycznym ciele. Wracamy niejako do Pierwszej Hierarchii, tak jak – według Sołowjowa – pojedyncze zwierzę łączy się z duszą grupową w akcie kopulacji. Kiedy skonsumujemy małżeństwo – mam na myśli prawdziwe małżeństwo – w istocie dokonujemy tego samego poddania; ale teraz Ojciec łagodzi i równoważy poddanie – humanizuje je, jeśli wolisz – przez niepewne potwierdzenie Swojej niedawnej suwerenności w organizacji astralnej i ego – w samym świadomym ego; czy, jak na początku, z Synaju, z grzmotem i groźbą okrutnych kar; czy też, jak teraz, z Jego tronu w wolnej woli każdej jednostki, która decyduje i z biegiem czasu skutkuje, że wzajemna konsekwencja czynu będzie co najmniej dożywotnia. Poprzez Pierwszą Hierarchię Ojciec panuje w świecie zewnętrznym, który obejmuje nasze własne ciała fizyczne i ich procesy. Poprzez Duchy Czasu, które są Jego przedstawicielami w Trzeciej Hierarchii, będzie panował w wewnętrznym świecie ludzkiej świadomości. Dlatego te Duchy Czasu – Archai – są również nazywane Duchami Osobowości.

To, że bezpośrednio po tym wydarzeniu Chrystus nazywa siebie Światłem Świata ukazuje, że Ewangelista* chciał podkreślić różnicę między fałszywym światłem świata a prawdziwym. Wskazuje, że dla ego-ludzi droga do Ojca nie jest drogą wstecz przez Erosa i orgazm, lecz drogą dalej, która prowadzi przez śmierć. Zapisując to ponownie, podczas uzdrowienia człowieka, który urodził się niewidomy, widzieliśmy, że uwydatnił kontrast między światłem zewnętrznym a wewnętrznym. Trzecia z trzech okazji, w których pojawiają się te słowa – tym razem w Ewangelii św. Mateusza – ma miejsce w Kazaniu na Górze, zaraz po Błogosławieństwach. Ale tym razem sens jest inny. Tym razem Jezus nie zwraca się już do tłumu. Jest sam ze swoimi uczniami, którzy nie potrzebują takiego pouczenia o rożróżnianiu. Byli oni „tak długo z Nim”, jak przypomniał kiedyś Filipowi, i tak często widzieli prawdziwą światłość świata – światłość pochodzącą z wewnętrznego źródła – jaśniejącą z Jego oblicza, że nie potrzebują nauki w odróżnianiu tej światłości od jakiejkolwiek innej. Zamiast tego, On najpierw przygotowuje ich, starając się zbudować w nich, poprzez te bezkompromisowe Błogosławieństwa, taką postawę wobec śmiertelnej goryczy ucisku, o której już wspomniałem – postawę, która potrafi oderwać się od silnych uczuć i traktować je jako środek do celu; która nie pragnie klęski; która może nawet przyjąć ją jako błogosławieństwo. A potem, gdy już je tak przygotował, wypowiada pięć słów…….. Ale tym razem wypowiada je nieco inaczej. Tym razem nie mówi: „Ja jestem światłością świata”. Tym razem dokonuje On przerażającego lub wzniosłego objawienia. Tym razem mówi: „Wy jesteście światłością świata”. I znowu: „Wy jesteście solą ziemi!”. A zaraz potem poucza ich o modlitwie Ojcze nasz, Modlitwie Pańskiej – modlitwie, do której odmawiania – być może z wyjątkiem jednej połowy zdania – sam mógłby się przyłączyć.

Co miał na myśli, wypowiadając te słowa? On, który powiedział: „Królestwo Boże jest w was”. On, który również powiedział: „Ojciec we Mnie, a Ja w was”? „Sól” ziemi jest jej istotą, jej prawdziwym bytem; i to jest ta esencja, która w przyszłości ma być światłem kosmosu – stopniowo zajmując miejsce słońca. Kiedy więc powiedział swoim uczniom, że są światłością świata, w rzeczywistości mówił im: Kiedyś Słowo zostało wypowiedziane przez Ojca, a Słowo było źródłem prawdy, Ojca-Życia i Życie było źródłem Światła. I odtąd to Światło, to Życie, to Słowo i ten Ojciec są w tobie! „Ojciec we Mnie, a Ja w was!”.

A co On nam mówi?  Mówi to samo, ale mówi również: Zmiana w aurze Ziemi, która dokonała się w czasie Golgoty, zależy – jeśli ma rosnąć i jaśnieć, a nawet jeśli ma w ogóle trwać – od zmiany w aurze człowieka. Zależy to od tego, czy będzie wystarczająco dużo dusz ludzkich, które będą w jakiś sposób dążyć w kierunku czasu, kiedy nie tylko będą cieszyć się światłem świata, ale będą nim rzeczywiście.

Nacisk położony jest raczej na relację, jaką możemy mieć ze zmarłymi, właśnie w tym wewnętrznym świecie. Można też starać się zbadać związek tego astralnego światła z mową. Chociaż jeszcze nie świecimy od wewnątrz, to już wypowiadamy słowo z wewnątrz siebie; i gdybyśmy naprawdę mogli podążać za językiem z powrotem do jego źródła, z powrotem do tego, co nazywa się „zagubionym słowem”, powinniśmy dojść również do źródła światła…..

Istnieje wiele pism Rudolfa Steinera, które poprowadzą nas stąd i przeniosą nasze myśli do tego obszaru astralnego, gdzie światło jest doświadczane od wewnątrz. Możemy na przykład wziąć pod uwagę cztery wydrukowane wykłady; Tajemnice wschodu i chrześcijaństwa GA 144, szczególnie opis Słońca o północy oraz opis duszy w nocy, spoglądającej z góry na swoje własne ciała eteryczne i fizyczne oraz czując się jak słońce, które je ogrzewa i oświetla, albo Wewnętrzna natura człowieka i życia między śmiercią a nowym narodzeniem GA 153; gdzie nacisk kładzie się raczej na relację, jaką możemy mieć ze zmarłymi, właśnie w tym wewnętrznym świecie. Można też starać się zbadać związek tego astralnego światła z mową. Chociaż jeszcze nie świecimy od wewnątrz, to już wypowiadamy słowo z wewnątrz siebie; i gdybyśmy naprawdę mogli podążać za językiem z powrotem do jego źródła, z powrotem do tego, co nazywa się „zagubionym słowem”, powinniśmy dojść również do źródła światła.

Jeśli po przeniknięciu do źródła światła i zjednoczeniu się z nim, powrócimy i otworzymy oczy, jak człowiek, który urodził się ślepy, na zewnętrzne światło eteryczne, to przede wszystkim nastąpi prawdziwa radość ze światła. Dobrze bowiem raduję się światłem eterycznym, jeśli jestem z nim tak związany, że przez cały czas mam świadomość, że „ja”, to znaczy Ojciec we mnie, jestem jego prawdziwym źródłem, a nie płonące słońce tam w kosmosie, które teraz nie jest niczym więcej niż pustym reflektorem. Kiedy wchłaniamy światło z zewnątrz, wchłaniamy również upadłego nosiciela światła. Przyjmujemy Lucyfera do naszych dusz, a on daje nam swoją siłę i swój entuzjazm w zamian za miejsce na tronie Ojca w nas. Kiedy my sami wychodzimy do światła z wnętrza światła – to znaczy spod tronu Ojca w nas – wtedy również Lucyfer daje nam swoją siłę i swoją radość; ale teraz jest to dar darmowy, jako podziękowanie za jego odkupienie. I tak jak Grekom przyniósł Erosa, tak nam przynosi Agape – to znaczy miłość, której źródłem jest raczej współczucie, ale której intensywnością jest pożądanie. A wraz z tym przynosi również – nie tyle odmłodzenie, o którym była mowa wcześniej, ale raczej coś, co jest bardzo podobne do odmłodzenia, ale też bardzo do niego niepodobne – pierwsze, nikłe początki czegoś, co można by raczej określić jako zmartwychwstanie. Wszystko to może uczynić, ponieważ On sam wypełnił w nas swoją dawną tęsknotę za zmartwychwstaniem jako Duch Święty.

Źródło światła nie może doświadczać światła obiektywnie. To  jest  światło. Dlatego dla człowieka znajdującego się na samym skraju, na samym progu zjednoczenia z nim, prawdziwy świat duchowy  – wygląda nie jak światło, ale jak ciemność i śmierć. W tym też tkwi tajemnica związku między licznymi odniesieniami do światła w Ewangelii św. Jana a jeszcze liczniejszymi odniesieniami do Ojca. Źródłem jest bowiem Ojciec. Rzeczywiście, to właśnie mamy na myśli, nazywając Go Ojcem.

A w tych odniesieniach możemy znaleźć, jeśli tego poszukujemy, swego rodzaju kamień probierczy do wykrycia obecności Lucyfera tam, gdzie ma swoją ostatnią i być może najlepszą szansę na ukrycie tego przed nami. To znaczy, kiedy postanawia ukryć się, jak robak w jabłku, w samym rdzeniu wysokiego impulsu chrześcijaństwa Jana. Zasiadając w nas na tronie Ojca, Lucyfer bez trudu i ochoczo powie: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”, mając nadzieję, że w ten sposób zwiedzie nas, abyśmy pomylili go z Chrystusem. To są właśnie słowa Chrystusa. Ale Lucyfer nigdy nie powie czegoś innego. Lucyfer nigdy nie powie – jak wielokrotnie powtarzał prawdziwy Chrystus, zgodnie ze świadectwem św. Jana: „Ja i Ojciec dwoje ”. Ponieważ jego duma na to nie pozwoli; i dlatego, że w każdym razie woli milczeć o Ojcu.

Rudolf Steiner często mówił o tym czasie, począwszy od około 1930 roku, jako okresie, w którym zdolność widzenia eterycznego będzie coraz bardziej rozpowszechniona. Wskazał także na połowę tego stulecia jako czas, w którym z wielu kierunków nastąpi „gwałtowne wdzieranie się nowego”. Być może dlatego właśnie w tym momencie życia XX wieku i tego Ruchu nie jest bez znaczenia, że powinniśmy coraz wyraźniej odróżniać zewnętrzne światło od wewnętrznego; między światłem eterycznym a światłem astralnym; między podbojem Arymana a odkupieniem Lucyfera; między światłem w sobie i dla siebie a Źródłem światła w Alfie i Omedze, w Słowie Ojca.

Owen Barfield

* Mam na myśli oczywiście – jak każdy bez jasnowidzącej wiedzy musi mieć na myśli – rzeczywistego kompilatora lub kompilatorów ewangelii, jakie mamy w Kanonie. To Rudolf Steiner jako pierwszy przekonał mnie, że ewangelie ujawniają swoje najgłębsze tajemnice tym, którzy zastanawiają się nad znanym tekstem, a nie tym, którzy gubią się w labiryntach krytyki tekstu; która w przypadku  Pericope adulterae (Jan VII, 53 – VII, 11) ma długą historię, sięgającą Hieronima i Augustyna.

 Na podstawie:  https://www.owenbarfield.org

Przekład roboczy

alternatywna wersja przekładu:

Możesz również polubić…

5 1 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x